Siedzimy we dwójkę na przednim siedzeniu pasażera w starym, na oko 30-letnim, mercedesie W123. Podłokietnik wbija mi się w pośladki i co chwilę czuję łokieć, którym szturcha mnie marokański kierowca. Na tylnym siedzeniu siedzą jeszcze czterej nasi współpasażerowie, którzy tak samo jak my jadą do Beni Mellal. Po mniej więcej pół godziny jazdy z tylnego siedzenia odzywa się starsza Marokanka i coś mówi do kierowcy po arabsku. Ten szturcha mnie i na migi pokazuje abym się nieco podniósł. Ze schowka w podłokietniku wyjmuje korbkę i podaje do tyłu. Kobieta uchyla okno w drzwiach i po chwili procedura powtarza się w odwrotnej kolejności. Droga przed nami prowadzi wgłąb Atlasu przez liczne serpentyny. Na jednym z zakrętów ze stacyjki wypada kluczyk, a nasz kierowca, jakby nigdy nic, nurkuje pod fotel w jego poszukiwaniu. Po chwili z uśmiechem na ustach pokazuje nam swoje znalezisko i próbuje z powrotem umieścić kluczyk na swoim miejscu. Kręta droga tego nie ułatwia i po kilku nieudanych próbach macha z rezygnacją ręką i chowa go do kieszeni koszuli. Po mniej więcej godzinie jazdy górskimi drogami dojeżdżamy do głównej drogi dojazdowej do miasta. Nasz kierowca odbiera telefon, głośno i nerwowo dyskutuje ze swoim rozmówcą. O ile do tej pory jechał dość rozważnie (nawet biorąc pod uwagę incydent z kluczykiem), tak teraz obudziła się w nim dusza rajdowca. Wyprzedzanie na trzeciego w Maroku nie jest niczym nadzwyczajnym, jednak w momencie gdy zaczyna wyprzedzać na czwartego jadąc po pasie przeznaczonym do jazdy w przeciwnym kierunku, a kierowcy z naprzeciwka już nie mrugają długimi światłami, a wręcz świecąc nimi, zaczynamy tracić wiarę w to, że bezpiecznie wrócimy z wodospadów w Ouzud. Na szczęście 10 minut później cali i zdrowi szliśmy już do naszego hoteliku, by się przespać. O 3 w nocy mamy autobus do Fezu.
Jedziemy nad wodospady Ouzoud
O wodospadach Ouzoud po raz pierwszy usłyszeliśmy na kilka dni przed wyjazdem. Pobieżne wyszukiwanie w grafikach Google`a dało nam pewien obraz, co można zobaczyć na miejscu. Z racji, że plan już mieliśmy z grubsza ułożony, Ouzoud trafił na listę rezerwową. Lenistwo w Essaouirze skutecznie zburzyło nasz misterny plan. Szybki rzut oka na mapkę w przewodniku oraz na rozkład jazdy autobusów i zapadła decyzja: rezygnujemy z Meknes i jedziemy nad wodospady.
Z dworca autobusowego, bardziej przypominającego przystanek, w Essaouirze jedziemy do Marrakeszu, gdzie po mniej więcej godzinie mamy autobus do Beni Mallal. Miasteczko to leży na trasie do Fezu więc mamy do wyboru kilka połączeń w ciągu dnia. Cała podróż zajmuje nam koło 7-8 godzin i na miejscu jesteśmy późnym popołudniem. W mieście największą atrakcję jesteśmy my sami. Chyba nie byłoby dużą przesadą stwierdzenie, że byliśmy jednymi z niewielu obcokrajowców, o ile nie jedynymi. Miało to swoje zalety, ale i wady. Znalezienie hotelu nie było zadaniem łatwym. W końcu po dłuższych poszukiwaniach dostrzegamy hotelowy neon. Na szczęście są wolne miejsca. Koszt: 90 dirhamów za pokój dwuosobowy (ok. 9 euro). Dostęp do prysznica z ciepłą wodą płatny dodatkowo 10 dirhamów od osoby. Pokój, choć o bardzo niskim standardzie, jest czysty, czuć jeszcze farbę olejną po niedawnym remoncie, a materac nie jest jeszcze rozpakowany z fabrycznego, foliowego opakowania. Pozostaje nam jeszcze zasięgnięcie informacji jak dojechać do Ouzud nad nasze upragnione wodospady. Recepcjonista oczywiście nic nie wie i chyba po raz pierwszy w życiu słyszy o jakichkolwiek wodospadach w okolicy. W mieście brak jakiejkolwiek informacji turystycznej (no jak to? ;)). Dworca autobusowego nie widać, kolejno pytani mieszkańcy rozkładają ręce. W końcu trafiamy na policjanta, z którym nie dość, że można porozumieć się po angielsku, to jeszcze wie o co nam chodzi. Niestety nie kojarzy żadnego połączenia autobusowego, ale tłumaczy nam jak dojść na dworzec autobusowy. Tym dworcem okazuje się być plac z ubitej ziemi, na którym jest kilka przystanków autobusowych. Sądząc po wyglądzie raczej miejskich/podmiejskich niż dalekobieżnych. Sam „dworzec” jest przysłowiowy rzut beretem od naszego hotelu. Jeszcze idziemy coś zjeść w jednym z ulicznych wózków z lokalnymi „fast foodami”.
Następnego dnia z samego rana idziemy szukać właściwego autobusu. W każdym autobusie jest tabliczka z kierunkiem, niestety wszystkie po arabsku. Nie pozostaje nam nic innego, jak pytać się kolejno kierowców, którym autobusem dojedziemy. Pokazujemy mapkę jednemu z nich pokazując gdzie chcemy jechać, a ten tłumaczy nam, że bezpośrednio to nic nie jeździ i jedyna możliwość to jazda grand taxi, ale możemy pojechać autobusem do Afourer, a tam już na pewno coś złapiemy. W trakcie rozmowy z nami, krzyczy coś do jednego z wyjeżdżających autobusów i zatrzymuje go dla nas. To właśnie „nasz” autobus. W środku stanowimy niemałą atrakcję dla pasażerów, jesteśmy jedynymi obcokrajowcami w środku. Jedna z pasażerek doskonale wie, jak dojechać nad wodospady, a ponieważ spora część trasy mamy wspólną, jest nam nieco lżej. Po dojechaniu do Afourer, musimy wziąć grand taxi do Azilal, skąd weźmiemy kolejną już do Ouzoud. Prościzna. 😉 Tutaj małe wyjaśnienie co to jest grand taxi. Najczęściej są to stare mercedesy W123 z przełomu lat 70/80, do których mieści się sześciu pasażerów: dwie osoby na przednim fotelu i cztery na tylnej kanapie. Za kurs płaci się od osoby pod warunkiem, że zbierze się komplet sześciu pasażerów. W przeciwnym wypadku do wyboru mamy albo oczekiwanie na brakujących pasażerów, albo zapłatę za „puste” miejsca. Po jakiś trzech godzinach, dwóch przesiadkach, wysiadamy przy wejściu do wąwozu. Do naszych uszu dobiega już szum spadającej wody.
Ouzoud jawi się nam jak zupełnie inny świat. Do tej pory roślinność była towarem deficytowym. Tutaj aż kipiało od zieleni. Do wyboru mamy dwie ścieżki – krótszą i dłuższą. Obie prowadzą do rzeczki, która z wysokości około 80 metrów spada tworząc efektowny wodospad.
Tą pierwszą wybiera zdecydowana większość turystów. Zejście nią na dół zajmuje około 20 minut. Dłuższa prowadzi wgłąb wąwozu i jest praktycznie wolna od turystów. Ścieżka w kilku miejscach się rozwidla, więc można zajść naprawdę daleko. I im dalej tym ciekawiej. Jeśli dopisze Wam szczęście, bez problemu zobaczycie małpy zamieszkujące wąwóz. My niestety nie mieliśmy tyle szczęścia i jedynie docierające do nas odgłosy świadczyły o ich obecności.
Na dnie wąwozu jest kilka miejsc campingowych, gdzie można przenocować w namiotach przypominających te wojskowe czy harcerskie, a ceny są naprawdę niskie. Za miejsce w takim namiocie trzeba było zapłacić około 2 euro. Jest też kilka „restauracji” gdzie można zjeść przepyszne tadżiny i napić się świeżej herbaty miętowej. Naprawdę świeżej. Gdy zamówiliśmy kolejną szklaneczkę obsługujący nas Marokańczyk wyskoczył z sierpem „w krzaki” po czym pojawił się ze pękiem świeżej mięty. Ceny tadżina może nie najniższe, z jakimi spotkaliśmy się w Maroku, ale za to jedna porcja mogłaby wystarczyć na dwie osoby. Biorąc pod uwagę, iż był też jednym z najlepszych jaki jedliśmy, nie żałowaliśmy ani jednego dirhama. Pod samym wodospadem można popływać na prowizorycznych kolorowych łódkach, lub po prostu wpław. Zwłaszcza z tej drugiej możliwości bardzo chętnie korzystają Marokańczycy. Niemal każdy większy kamień czy uskok wykorzystywali do tego, by skoczyć do wody. My zalegujemy po prostu w cieniu i cieszymy się widokami sącząc albo herbatkę miętową, albo świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy.
Po gwarnym i hałaśliwym Marrakeszu, gorącej Essauirze, Ouzud wydaje nam się niemal rajem na Ziemi. Pomimo, że ludzi jest dość sporo, to i tak panuje błoga cisza, a dzięki wodospadowi i licznym drzewom dającym cień, zupełnie nie czuć wysokich temperatur. Jednak wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Wspinamy się powoli ścieżką ku górze i idziemy na plac, gdzie powinny stać grand taxi. Powinny, ale plac był pusty. Na szczęście kilka z nich stało nieco dalej. Gorzej, że w zasięgu wzroku nie było widać chętnych na kurs. Oczywiście taksówkarze chętnie zawiozą nas nawet do Beni Mellal, o ile oczywiście opłacimy również wolne miejsca. Przy założeniu, że jedziemy sami, kwota za taki kurs wychodziła nieco kosmiczna. O negocjacjach w ogóle nie było mowy, więc postanawiamy poczekać. Po chwili dołącza do nas para z Niemiec, po kolejnych kilku minutach podchodzi starsza Marokanka. Najdłużej przyszło nam czekać na szóstego pasażera. Po pół godzinie oczekiwania, może 40 minutach zjawia się i zajmujemy razem z Anią miejsce na przednim siedzeniu mercedesa. Co było dalej już wiecie 😉
Dodaj komentarz